Maciej Świrski Maciej Świrski
6170
BLOG

Nasze rachunki z Wałęsą

Maciej Świrski Maciej Świrski Polityka Obserwuj notkę 89

 

Jeśli ktoś przeżył jako człowiek świadomy (to znaczy nie jako dziecko) karnawał Solidarności, był członkiem Związku albo NZS albo ruchu uczniowskiego to musi pamiętać jaką nośność miało nazwisko Wałęsy. Pamiętam, gdy po odmowie rejestracji Związku Wałęsa przyjechał do Warszawy na rozprawę apelacyjną i rano, jeszcze zanim jeszcze pojechał do sądu na Świętokrzyską miała być msza święta w Katedrze Św. Jana na Świętojańskiej. Poszedłem tam, żeby chociaż przez moment go zobaczyć, bo był przecież przewodniczącym Związku. A Solidarność to było wszystko – nadzieja na wolność, jakimś cudem pozbycie się komunistów. Ale też i nowość zatęchłym bajorze peerelu. Jeszcze nie wiedziałem, że za niecały rok zapiszę się do Solidarności. Skończyłem właśnie osiemnaście lat, byłem w czwartej klasie liceum i zerwałem się z lekcji żeby tam być, na tej Świętojańskiej. Była lekka mżawka, ludzie z parasolami i zbity tłum przed portalem katedry wypatrywał samochodu z Wałęsą. Patrzyłem w stronę Placu Zamkowego bo zaczęło stamtąd dobiegać nasilające skandowanie „Lech Wa-łęsa, Lech Wa-łęsa” z naciskiem na druga sylabę, tak jak później podczas zadym w stanie wojennym.

W Świętojańską wjeżdżał czarny mercedes, z przyciemnianymi szybami. Potem mówiono, że udostępnił go Prymas. W miarę jak samochód zagłębiał się w rozstępujący się tłum, ludzie ogarniali go, a pojazd powoli, obrót za obrotem kół podjeżdżał pod miedzianą bramę kościoła. Okrzyki zamilkły, i w tej nagłej ciszy usłyszałem jakiś dziwny dźwięk, jakby werbli, grzechotania – to dziesiątki rąk poklepywało samochód, po masce, dachu, drzwiach, szybach. Wiedzieliśmy, że w środku był Wałęsa, ten Wałęsa, który organizował związek, który podpisał wielkim długopisem porozumienie z komunistami, ten Wałęsa który wyrósł nagle z dnia na dzień w świadomości Polaków na ich Naczelnika, tak jak Związek stał się armią niepodległych Polaków. Wtedy niepodległych, w tej chwili przystępowania do Solidarności, gdy zwykli robotnicy odkrywali, że liczy się coś więcej niż tylko lokalny problem premii albo niesprawiedliwego majstra czy dyrektora. To ocknięcie się ludzi, nie tylko robotników, ale wszystkich wtedy w Sierpniu i po Sierpniu musiało mieć swojego przywódcę, kogoś w kim mogły skupić się nadzieje i myślenie o przyszłości.

Polacy to naród wychowywany bez ojców. Nawet jeśli ojcowie żyją, to nie istnieją w świadomości młodego pokolenia, wycofani w pracę albo w wódkę, zdominowani przez władcze kobiety. Dlatego naród szuka potrzebuje ojca, kogoś, kto powie co jest dobre, co złe. Wtedy w Sierpniu i miesiącach po Sierpniu w Watykanie był Papież, a w Kraju Prymas i – Wałęsa, prosty człowiek widziany był przez nas jako uczeń tych Dwóch Wielkich. Uczeń, to znaczy – kość z kości, w walce z komuną, nieodrodny syn narodu, który jak trzeba będzie paktować z komunistami, ale będzie postępować tak jak poradzi mu Papież albo Prymas….. I, że trzeba wykorzystać każdą okazję.

Tak, ci którzy nie byli blisko władz związku, delegatów na zjazd, albo zarządów regionów nie słyszeli niepokojących informacji o cechach charakteru Wałęsy, a jak się coś takiego pojawiało, odbierano to jako ubecką wrzutkę. Wałęsa był dla zwykłych ludzi symbolem. Gdy wybuchł stan wojenny wszyscy niepokoiliśmy się – na początku, czy żyje? Potem, gdy okazało się, że jest w Arłamowie – czy nie załamie się? Trzymaliśmy za niego kciuki, i modliliśmy się po kościołach, na mszach za Ojczyznę, które przecież odprawiano nie tylko u Św. Stanisława, ale w wielu parafiach w całym kraju. Skandowaliśmy jego imię i nazwisko gdy rozganiała nas milicja na Placu Komuny Paryskiej, gdy wychodziliśmy ze mszy Ks. Jerzego, albo na zadymach pod Arką w Nowej Hucie. Potem były ulotki-wlepki z jego portretem, bez półcieni, czarno-biała podobizna, z wąsami. A potem szalona radość gdy dostał Nobla. To nie tylko on dostał Nobla, ale my wszyscy – tak myśleliśmy.
Potem były czarny środek lat osiemdziesiątych. I nagle znowu zaczęło się coś dziać. Najpierw strajki, a potem – Wałęsa w dyskusji z Miodowiczem. Rozłożył go na łopatki. Okrągły stół traktowaliśmy jak chwilowy taktyczny manewr, żeby potem rozprawić się ze zdychającą komuną. Cud naszego życia się wydarzył – Wałęsa na czele, udało się „obalić komunę”.

Rozpoczął się szok zamiany systemu. Pragnęliśmy normalnej gospodarki, ale nie wiedzieliśmy co to znaczy. Wyjazdy na Zachód do pracy nie uczyły tego czym jest kapitalizm, który w dodatku zaczął się wtedy właśnie gwałtownie zmieniać. Chcieliśmy, żeby było tak jak na Zachodzie, ale nie wiedzieliśmy jak to zrobić, i zaufaliśmy tym których wskazał Wałęsa. Ufaliśmy mu. Naród bez ojców potrzebuje ojca, który nim pokieruje. Wałęsa nie mógł się mylić, zwłaszcza, że jeździł do Papieża.

No i trzeba było, żeby został prezydentem – przecież nie można było tolerować tej komuny! Odbudujemy kraj!

Jak było dalej nie będę pisać, bo wszyscy, zwłaszcza tu na S24 pamiętają.

Wałęsa jest dokładnie taki sam jak Polska dzisiejsza. Ta nadzieja 1989 roku, nadzieja na życie w Polsce taka jaką powinna być przerodziła się w farsę propagitkowej „zielonej wyspy”, gdzie oligarchia medialna „wbija dzień w dzień milion gwoździ w milion desek”, z życiem na koszt przyszłych pokoleń, bez planu budowy chwały Rzeczypospolitej i jej obywateli, a raczej z rezygnacją z wszystkich ambitnych zamierzeń, na rzecz jałowego „tu i teraz”. Ciepłej wody w kranie.

I Wałęsa, który stał się satyrą z samego siebie, w klapkach z gołym brzuszyskiem paradujący po Florydzie albo zapluwający się w obronie przed materializacją tego co wszyscy podejrzewają – jest takim samym rozczarowaniem i potwierdzeniem tego rozczarowania Polaków co do dzisiejszej Polski.

Pierwszy raz usłyszałem Wałęsę, gdy szedłem ulicą Nowogrodzką po prawej stronie od Emilii Plater w stronę Poznańskiej. Na wysokości czerwonego budynku poczty i telegrafów, czerwonego, bo wyłożonego czerwonym piaskowcem, na którym było widać ślady kul z Powstania, przed bramą wjazdową stał zaparkowany ukosem milicyjny polonez. Za kierownicą siedział milicjant, otwarte okno, a z radia w środku było słychać jakiś głos nieporadnie dukający słowo po słowie, z jakimś takim dziwnym zaśpiewem, który potem wszyscy poznawaliśmy w mgnieniu oka. Ale pamiętam, że wtedy pierwsze wrażenie miałem takie, że trzeba uważać, bo coś jest niebezpiecznego w tym człowieku, który ma taki głos.
 

 

Zachęcam wszystkich do subskrypcji mojego newslettera. Info o nowościach i tekstach.

www.szczurbiurowy.com

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka